Adelajda, Guadix i Lugano

Po siedmiu tygodniach zakończyłem mój bardzo owocny pobyt w Australii. Nie był to może karnawał w Rio, ale na pewno wyjazd był bardzo pozytywny i przyniósł mi wiele radości, o czym pisałem zresztą niedawno tutaj. Pobyt w Australii zostawił w mojej pamięci garść wspomnień, nowe przyjaźnie, ciekawe doświadczenia, świadomość nowych rzeczy w treningu i całkiem dobrą formę. Zdecydowanie warto tam było pojechać!

Dziękuję Jaredowi Tallentowi za podawanie mi napojów podczas startu w Adelajdzie!

Ukoronowaniem tego wyjazdu był mój start w Adelajdzie, który zakończył się bardzo dobrym otwarciem sezonu i minimum PZLA na mistrzostwa w Londynie (zrobiłem 1:22:16, a związek wymyślił nam minimum 1:22:30). Wszystko układa się na razie bardzo ładnie, a sezon dopiero się zaczyna.



Ogólnie w Australii wprowadziłem trochę zmian w moim treningu w stosunku do ubiegłego roku jak i do mojego treningu w ogóle. Styczeń to jeszcze czas, kiedy można ryzykować, próbować czegoś nowego i cieszyć się z efektów (lub mniej cieszyć, jeśli eksperymenty nie przynoszą zamierzonych skutków). Otóż dołożyłem w Canberrze solidny kilometraż, trenując przez 7 tygodni dwa razy dziennie. Patrząc całościowo  długie treningi i treningi jakościowe wychodziły mi czasem nawet wolniej, niż rok wcześniej w tym samym miejscu i czasie, więc było inaczej – nie zawsze szybciej. Kilometraż miałem jednak cały czas w okolicach 140-170 km/tydzień.  W tym roku była chyba nieco cieplej, więc ciężko niektóre treningi precyzyjnie porównać. Dodatkowo pojechałem przeziębiony, więc początek też był nieco inny. Lekko zmęczony podszedłem też do drugiego sprawdzianu na 10km na stadionie, gdzie zrobiłem delikatnie poniżej 43 minut. Planem na zawody w Adelajdzie było pójść o dwie minuty szybciej dziesięć kilometrów i utrzymać to przez dwukrotnie dłużej i co ciekawe: plan ten idealnie udało mi się osiągnąć! To jest sztuka. Co prawda, kiedy mówiłem innym zawodnikom po starcie na dyszkę o tych planach mało kto mi wierzył, a niektórzy nawet spoglądali z powątpiewaniem, ale ja – jak to ja – zawsze w siebie wierzyłem i zrobiłem jak zaplanowałem. Trzeba stawiać sobie ambitne cele i później wprowadzać je w życie!

Jeśli chodzi o same zawody, to nie było w nich wielkiej historii, choć trochę się działo. Początek poszedłem z prowadzącą grupą, czasem nawet obejmując prowadzenie, ale tempo było raczej spokojne (4:06/km), a grupa zwarta i gotowa do boju. 10km minąłem w czasie lekko poniżej 41 minut. Później grupę zaczął rozrywać Evan Dunfee z Kanady, za którym ruszył Dane Bird-Smith z Australii. Ja zostałem z pozostałą grupą zawodników, a kiedy koło 15km tempo zaczęło być poniżej 4 minut na kilometr odpuściłem resztę, bo nie czułem się jakoś idealnie i pilnowałem tylko, żeby zrobić minimum na Mistrzostwa Świata. Żeby powalczyć z innymi zawodnikami będę miał jeszcze czas, tutaj skupiłem się na uzyskaniu minimum. Zwyciężył Dane Bird-Smith, który drugie 10km miał poniżej 39 minut.


Plan na ten sezon mam jasny: chcę uzyskać wynik poniżej 1:20, a przynajmniej na to będę się szykował. Dlatego trenowałem w styczniu dość mocno, a do zawodów w Adelajdzie przystąpiłem ciągle nieco podmęczony. To wszystko ma swój cel: trening ma oddać we właściwym czasie, a ja w trakcie sezonu planuję stopniowo się rozkręcać. Nie jestem może wielkim zawodnikiem, ale i nie drobnicą. Planuję trenować jeszcze 3 lata, do Igrzysk Olimpijskich w Tokio (chyba że wcześniej coś się pozmienia), więc te ostatnie trzy lata treningu mogę poryzykować i zrobić to, co lubię. Czyli cieszyć się samym procesem treningowym, czyli przysłowiowym gonieniem króliczka. Jak mówi powiedzenie: „Łódź jest bezpieczna w porcie, ale nie jest to to, do czego została stworzona”. Czas wypłynąć na głębokie wody.

Teraz jestem już na kolejnym obozie treningowym. Po raz kolejny pojechałem do sprawdzonego Guadixu w Hiszpanii, z którym mam całkiem dobre wspomnienia z przeszłości. Trenuję tutaj z grupą trenera Grzegorza Sudoła i Pawła Grzonki. Jest fajnie. 

Momentami co prawda wieje mi tu tak, że już bałem się czy nie zdmuchnie tego całego Guadixu, ale na szczęście jakoś udaje się to przetrzymać. Hiszpanie mają też rytm dnia zupełnie inny niż reszta Europy, ale powoli udało mi się przestawić do ich mentalności i trybu dnia i nocy.

Wiadomka, że przylgnęła też do mnie opinia enfant terrible polskiego chodu sportowego, bo mam swoje zdanie i różne swoje dziwne zasady, ale czasami walczę z tym i z samym sobą, by wszystkim było dobrze.

Na koniec tego wyjazdu lecę jeszcze na zawody do Lugano w Szwajcarii, gdzie 19 marca po raz drugi w tym roku będę atakował 20km w mocnej obsadzie i na szybkiej trasie. A wiadomo, co to oznacza: z tego może być rekord!