Witam wszystkich na moim blogu. To mój pierwszy wpis po dłuższej przerwie, który rozpocznie regularne relacje przez cały kolejny rok. Taką mam przynajmniej nadzieję. Dziś mamy spokojny, jeszcze dość ciepły dzień w Częstochowie, gdzie piszę te słowa. Data to 10 listopada. Większość lekkoatletów wróciło już z posezonowej przerwy do swojej sportowej rutyny i regularnego treningu. Niektórzy szykują się już do sezonu halowego (wszak w marcu Mistrzostwa Świata w Sopocie!), biegacze średnio- i długodystansowi startują jeszcze czasem w biegach przełajowych oraz w biegach ulicznych, inni natomiast myślami wybiegają już do roku 2014. Jesienią bowiem zaczynamy przygotowania do kolejnego sezonu. Każdy myśli o wypełnieniu nadchodzącego roku sukcesami, biorąc też pod uwagę możliwe porażki, które przecież każdemu mogą się przytrafić. Mamy również w pamięci wspomnienia z ubiegłego sezonu i lat jeszcze wcześniejszych, aby nie popełniać już tych samych błędów…
Listopad jest optymistycznym miesiącem dla lekkoatletów. Wszyscy sportowcy są istotami zaprogramowanymi przez codzienne nawyki. I kiedy te nawyki wracają do normy, świat staje się bardziej zorganizowany i życie wreszcie nabiera sensu. Rutyna treningu przynosi poczucie bezpieczeństwa, którą możemy uformować z dziennego rozkładu treningu i innych aktywności. Po okresie roztrenowania, który zdaje się być czasem nieładu i chaosu w naszym uporządkowanym życiu nadchodzi okres budowania formy na kolejne starty. Czy będzie to trening w terenie, na siłowni, rozciąganie na sali, wycieczki po górach – wszystkie one są potrzebne do osiągnięcia odpowiedniego poziomu sportowego. Trening w terenie przy naszej polskiej jesieni bywa prawdziwą zmorą, ale przeciwstawienie się niesprzyjającemu klimatowi naszego nadwiślańskiego kraju sprzyja odporności psychicznej. Za to sen przychodzi dużo łatwiej w te szare, jesienne, smutne dni.
Kiedy sięgam pamięcią do ostatniego sezonu na początek przychodzi mi na myśl jeden trening. Był chłodny dzień 13 kwietnia 2013 roku. Pozostał mi tydzień do arcyważnych zawodów w Zaniemyślu. Byłem na obozie w Spale. Robiłem standardowy trening 10 powtórzeń odcinków 1500m na przerwie 500m. Siła mnie rozpierała, ale przeczuwałem, że coś jest nie tak. Wiedziałem, że coś w moim organizmie nie pracuje tak jak trzeba. Poczułem lekkie skrzypnięcie w lewej nodze. Nie ból. Bardziej rwanie, pulsowanie, takie inne doznanie powodujące niepokój. Coś było w tej nodze nie w porządku. Powtarzałem sobie, że trzeba zapanować nad bólem, potraktować go jak wyzwanie, a nie jak ostrzeżenie. Kiedy się jest na takim poziomie zawodowstwa, nie ma możliwości, żeby ci coś nie dolegało. Co chwila bolą cię mięśnie, czasem stawy. Dość mocno eksploatujesz swój organizm, ciągle przechadzając się na krawędzi ryzyka. Po prostu uczysz się trenować z bólem. Na tamtym treningu jednak moje demony zaczęły się budzić. Czułem, że kontuzja ta nie jest zwykłym bólem po ciężkim treningu. Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza.
Na początku odrzuciłem czarne myśli gdzie indziej. Za kilka dni miałem bardzo ważne zawody. Liczyłem, że jak zwykle szybko się wyleczę i dam z siebie wszystko. Przecież praca na treningach była zrobiona. Nie byłem przetrenowany, a ból nogi pozwalał mi zasnąć w nocy, choć na treningach nie pozwalał o sobie zapomnieć. Nie ukończyłem zawodów w Zaniemyślu tydzień później. Z zewnątrz niby wszystko wyglądało należycie, ale nie czułem się wcale dobrze. Pierwsze 10km było przyzwoite, ale noga nie chciała podawać dalej. Musiałem zatrzymać się i oglądać, jak inni uzyskują dobre wyniki. Nie ukończyłem również później kilku innych startów. Do końca sezonu nie mogłem wyleczyć tej mojej kontuzji, a wszelkie starania, aby z tym trenować nie przynosiły spodziewanych rezultatów.
Nie powiem jednak, że totalnie wszystko się nie układało. Bywały momenty, kiedy podleczyłem kontuzję, a trening „oddawał” na zawodach i czułem się dobrze. Zdarzały się takie przebłyski, które przez cały sezon dawały mi nadzieję, że warto jeszcze próbować. Kiedy 1 maja startowałem we włoskim Sesto San Giovanni siła od startu do mety mnie rozpierała. Dobrze zniosłem gorącą temperaturę. Prowadziłem stawkę zawodników, a kolejni rywale odpuszczali naszą grupę w miarę upływania dystansu i czasu. Czułem się tam jakby to był spacerek, choć prędkości z każdym kilometrem były coraz większe. Wynik 1.22:29, który tam uzyskałem był przyzwoity, ale nie tym, czym chciałem. Zabrakło mi 29 sekund, których nie udało się już później poprawić. A kiedy opadły emocje i wróciłem do domu znowu poczułem, że noga nie jest wyleczona. Bolała coraz bardziej, a ja, zamiast spokojnie trenować, musiałem martwić się jak to najszybciej wyleczyć.
Nadszedł Puchar Europy i razem z drużyną zdobyłem brązowy medal. Polacy mają upodobanie w medalach i wszyscy myśleli, że to świetny rezultat. Ja byłem niewzruszony. Ciągle nie miałem kwalifikacji na mistrzostwa świata, a poza tym dalej czułem bolesność w nodze. Moja kontuzja pogarszała się z każdym tygodniem, a ja nie miałem na to wpływu. Byłem na stole fizjoterapeutycznym jeśli nie codziennie, to przynajmniej kilka razy w tygodniu. Robiłem wszystko, żeby na zewnątrz ukryć to, że utykam ciągle na tę nogę, a ból na każdym ciężkim treningu powracał. Po każdym akcencie treningowym kilka dni leczenia i wracam do stanu wyjścia. Teraz, kiedy to wspominam, to wiem, że najbardziej ukrywałem to przed samym sobą. Nie chciałem utknąć w wirze rehabilitacji, leczenia i przerwy w treningu, oglądając innych zawodników startujących na zawodach. Z bólem dało się przecież trenować i próbować swoich sił na zawodach. Tylko po co…
Dopiero na koniec sezonu zrozumiałem, że była to błędna decyzja. Wtedy po konsultacji lekarzami i fizjoterapeutą Michałem Kaczmarkiem zacząłem rehabilitację pełną parą. Codzienne zabiegi fizykoterapeutyczne, terapia manualna i inne starania dawały nadzieję, że wreszcie uda się wyleczyć uraz do końca. Na koniec dzięki wielkiej pomocy mojego klubu AZS AWF Kraków udałem się na turnus rehabilitacyjny do ośrodka leczniczego w Solcu Zdroju, aby przy pomocy dodatkowych zabiegów (m. in. balneoterapii) wspomóc proces leczenia. Dodatkowo włączyłem specjalistyczne ćwiczenia siłowe, stabilizacyjne, sprawnościowe, aby oprócz leczenia wzmocnić mój organizm i aparat ruchu. Bywały dni, że wątpiłem w to wszystko. Proces leczenia szedł bardzo, ale to bardzo powoli. Mijały dni i tygodnie, a noga dalej bolała, pomimo tych wszystkich moich starań. Miałem nadzieję, że któregoś dnia obudzę się bez bólu, ale każdego dnia utwierdzałem się, że to jeszcze nie czas. Wreszcie po około 5 tygodniach leczenie dało efekty. Po 6 tygodniach poszedłem na pierwszy trening. Noga nareszcie nie bolała.
Najgorszy w tym wszystkim był chyba okres rozgrywania mistrzostw świata w lekkiej atletyce. Byłem naprawdę bliski kwalifikacji na nie, a kiedy oglądałem zmagania innych brakowało mi tego, że nie mogę tam być i walczyć o dobry czas i miejsce. Poziom nie był wysoki, więc wszystko było w zasięgu. Dodatkowo świadomość własnej niemocy pogłębiała uczucie desperacji. Brakowało mnie tam, ale może będę miał jeszcze szansę powalczyć na dużych zawodach. Na szczęście mam w swoim życiu ludzi, którzy wspierają mnie, oferują pomoc oraz pozytywne nastawienie. Moi przyjaciele, trenerzy, dziewczyna, klub, rodzina są wspaniali. Obiecałem sobie nie martwić się więcej, tylko budować kolejne cele i powoli wcielać je w życie. Nadchodzi jesień, czas spokojnego kształtowania formy oraz planowania kolejnych miesięcy. Daję słowo, że tym razem nie dam się ponieść emocjom i bez presji rozpocznę kolejne sportowe przygotowania, a także będę spełniał inne, pozasportowe plany. Nie planuję zbyt dużego kilometrażu przez najbliższy czas. Obciążenia muszą być spokojne i narastać bez dużych skoków. Przede mną długa i ciężka droga. Ale wreszcie trenuję i mogę powoli budować podwaliny pod kolejny sezon. Bez strachu o obolałą nogę świdrującą od wewnątrz moje ciało i umysł. Nie osiągnąłem jeszcze tego, co chciałem. Jestem ciągle młodym zawodnikiem i wierzę, że moje starania i możliwości pomogą mi wreszcie zabłysnąć. Nie spełniłem obietnicy, którą kiedyś złożyłem. Sportowcem nie przestajesz być, kiedy skończy się trening. Wtedy dopiero zaczynasz nim być. Rozciąganie, dieta, trening mentalny. To wszystko ważne elementy sukcesu. Ale kiedy nie masz zdrowia, nie możesz zrobić nic. Wtedy na bólu skupiają się wszystkie twoje myśli i nie pozwalają się skoncentrować na treningu. Kiedy przeszedłeś przez jakąś kontuzję, jak bumerang wracają wszystkie dobre i złe rzeczy, które kiedyś się przytrafiły. Tylko że teraz jesteś ich bardziej świadomy. Zyskałeś nowe spojrzenie, nabrałeś dystansu, zrobiłeś krok na drodze ku mądrości.
Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna za wsparcie i pozytywne słowa. Zarówno przez social media, osobiście jak i przez telefon. Pomaga mi to skupić się na moich celach. Możecie dowiedzieć się o mnie więcej na Twitterze (@jelonn) gdzie będę informował o moich przygotowaniach do Pucharu Świata w Taicang oraz Mistrzostw Europy w Zurichu 2014. Ważniejsza od sukcesu jest droga do niego. To ona kształtuje charakter i kiedyś pomoże zwyciężyć. Mam nadzieję, że przebędę tę drogę z Wami! Chciałbym dzielić z Wami ten optymizm, jaki przynosi we mnie obecny czas. Na teraz to wszystko z mojej strony.
Kuba