Po ostatnich sukcesach, w sportach zimowych nastała nam „kowalczykomiania". Przeczytałem niedawno obszerny artykuł o treningu naszej mistrzyni, który miał naświetlić trudy tej dyscypliny, jaką jest narciarski bieg. Jakże byłem zdziwiony czytając kolejne słowa. Bo trening ten nie ma w sobie zbyt wiele uporządkowania. To ciężka robota na granicy ludzkich możliwości, jeśli w ogóle można taką granicę określić. Przez najlepszych trenerów naszych lekkoatletów porównany został do bezmyślnych treningów maksymalnych. Bo takie wrażenie można odczuć czytając ów artykuł. W lekkiej atletyce wszystko musi być wyliczone, zmierzone, określone w czasie, parametry krwi czy techniki musza zawsze współgrać.Nie ma cudów czy szczęścia, są co najwyżej pomyślniejsze zbiegi okoliczności. Intensywności w sezonie muszą się zwiększać, szczyt formy występuje raz w sezonie, czasem 2, gdy startować przyjdzie sezon halowy. Ale i to ryzykowne, aby z formą wstrzelić się w odpowiedni moment. Natomiast porównanie obu treningów wydaje się sugerować, że obciążenia bywają podobne, sezon również trwa cały praktycznie rok, jedynie więcej przyjemności mamy w tym co robimy, bo takiej męki chyba nikt nie odczuwa. Trener pewien nawet straszył zawodników swoich, aby cieszyć się tym co mamy, bo w biegach narciarskich to już przyjemności niewiele, no chyba że po wygraniu zawodów. Przychodzi mi do głowy refleksja, ile dróg prowadzi do sukcesu? Bo do tych samych efektów różnymi treningami można się przygotować. Jedni mają więcej talentu, inni muszą większym treningiem nadrobić. I jak nakłonić człowieka do takiej katorżniczej pracy, skoro nikt go nie zapewni czy sukces nadejdzie, a w Polsce do czasu dużych sukcesów musisz robić to za darmo? Czas pokaże, czy będziemy mieli się z czego cieszyć za kilka lat treningu naszych sportowców.

Justyna Kowalczyk/Fot. Adam Nurkiewicz, pkol.pl