Zawody w Chinach – kilka moich refleksji i… Tajfun

W dzisiejszym wpisie chciałbym jeszcze wrócić do zawodów w Chinach, na których niedawno startowałem. Pisałem ostatnio małe podsumowanie, ale mam jeszcze kilka myśli związanych z tymi zawodami, które przychodzą mi do głowy.

Zawody rozgrywane przez kilka dni to spore obciążenie dla organizmu, ale nie były to wysiłki ekstremalne. Bez problemu można było każdego dnia się ścigać. Trasy były zróżnicowane, to prawda, nie brakowało wzniesień, ale ogólnie jeśli ktoś normalnie trenował, dało się to wytrzymać bez jakiejś tragedii, a wielu zawodników każdego dnia osiągało prędkość około 4 minut na kilometr. Pamiętam już pierwszego dnia, kiedy w dość dużym upale rozpocząłem pierwsze 3km sporo poniżej 4 minut na kilometr, a później było już ciężko. Inni zawodnicy stopniowo jeszcze później przyspieszali, więc widać, że nawet w upale dało się chodzić bardzo szybko.  Zdarzały się też dni, kiedy pierwsze kilometry były wolne, a później dopiero wszyscy się rozkręcali (albo zwalniali). Ponadto dystanse nie były długie, dopiero ostatniego dnia trzeba było trochę popracować, dlatego też energetycznie nie było żadnego problemu.

W tle hotel, w którym miałem przyjemność mieszkać rok wcześniej

Bardzo ciekawym rozwiązaniem było też stosowanie pit stopów. Wiem, że IAAF testuje to rozwiązanie, bo chce je wprowadzać na dużych imprezach. Tutaj w odróżnieniu od poprzednich wersji, drugi wniosek przynosił 30 sekund postoju, a nie jak w poprzednim roku – minutę. Myślę, że to dobre rozwiązanie. Inna sprawa to to, że jeśli ktoś znajdzie się w pit stopie, to nawet jeśli czeka tylko 30 sekund – nie ma już szans na nadrobienie strat. Tutejsze zawody różniły się od innych również tym, że sędziowie jeździli tutaj za nami na trasie na motorach. Jak wiemy, zazwyczaj ustawieni są na pętli, albo na stadionie. To też inna sprawa, bo jedni sędziowie znajdują się czasem na górce, inni z górki, więc perspektywa oceniania również się zmienia, a subiektywna ocena staje się trudniejsza.

Kolejna rzecz to gratyfikacje finansowe. Chińczycy zadbali o doskonałe finansowanie tych zawodów. Nie da się tego ukryć. Opłacili kilkudziesięciu zawodników z całego świata, ponadto wizy, pobyt i sowite nagrody. Praktycznie każdy z Polaków, kto tylko przeszedł jakoś te dystanse zarobił całkiem dobre pieniądze (no, może nie każdy, wszyscy oprócz mnie :-P). Nowością w tym roku były bardzo wysokie nagrody dla reprezentantów gospodarzy. Dodatkowe nagrody dla swoich zawodników to według mnie dobry pomysł, warto wspierać swoich, do czego zachęcam organizatorów w Polsce. Zachęcam też wszystkich Polaków do uczestnictwa w kolejnych edycjach tej imprezy. W tym roku miałem problem, żeby skompletować męski skład z Polski, oby w przyszłym roku się to udało. Warto być tam zaproszonym, bo Chińczycy starają się zrobić zawody pod każdym względem perfekcyjne i najlepsze. I w wielu kwestiach im się to udaje. Rozdają też tam dużo wniosków (chyba jeśli kogoś bardzo lubią :).

Jeśli chodzi o wyniki Polaków, to tak jak się spodziewałem, było dobrze. Pomijając mój start, gdzie nękany kontuzjami nie zdążyłem się jeszcze na czas odbudować technicznie, reszta była chyba zadowolona. Grzegorz Sudoł zajął 20. miejsce indywidualnie, mnie sklasyfikowano na 62 miejscu. Drużynowo zespół Grzesia był pierwszy, a mój ostatni. 🙂 Tak jakoś wyszło.

Jeśli chodzi o nasze panie, Agnieszka Dygacz była 9. indywidualnie (jej drużyna była trzecia), Agnieszka Szwarnóg była 14., Monika Kapera była 15., Katarzyna Golba 20. Najsłabiej spisała się Paulina Buziak, która była 21, przegrywając ze wszystkimi czterema zawodniczkami z Polski w klasyfikacji generalnej. Była rekordzistka Polski wyraźnie nie była przygotowana do tych zawodów. Polki drużynowo zajęły 6. miejsce.

Komplet wyników pod tym linkiem.

Szanghaj nocą

Jeśli chodzi o sprawy pozasportowe, ważnym wydarzeniem okazał się Tajfun, który nadciągał przedostatniego dnia znad Taipei w naszym kierunku. Organizatorzy wahali się, czy kontynuować zawody, czy też zakończyć je z wynikami po trzecim dniu. W kuluarach chodziły słuchy, że można już świętować, ale do końca nie było wiadomo, jak to się skończy. Szefostwo zawodów zwołało specjalne spotkanie wieczorem trzeciego dnia, na którym to zebraniu ogłoszono, że czwarty dzień odbędzie się normalnie, ale żeby przygotować się na silny wiatr, deszcz i co tam jeszcze tajfun przynosi. Ostatecznie nie było tak źle, choć warunki były cięższe niż w poprzednie dni. Nie było za to tak gorąco. Tajfun sprawił również, że nasza podróż wydłużyła się o cały jeden dzień. W Szanghaju z powodu silnego wiatru i deszczu czekaliśmy jakieś 3 godziny na lotnisku na poprawę warunków (nie wiem dokładnie ile, bo smacznie spałem w samolocie). Kiedy w końcu wylecieliśmy, na miejscu naszej przesiadki – w Abu Dhabi spóźniliśmy się na samolot. Na szczęście przysługiwał nam luksusowy hotel z basenem i wykwintnym wyżywieniem, około 500 metrów od plaży, więc w Emiratach Arabskich spędziliśmy najcudowniejszy czas z całego wyjazdu. Tak to mogę podróżować. Dzięki Tajfunie! 😉


Po obiedzie czas na deser!

Jeśli chodzi o mnie, to mimo tego, że poszło mi bardzo słabo, jednak spędziłem w Chinach miło czas. Warto się pokazywać na takich zawodach, bo to procentuje na przyszłość. Właśnie dzięki temu wyjazdowi zostałem zaproszony na darmowe badania w dalekiej Australii, gdzie wybieram się już za dwa miesiące. Australijczycy dali nam termin na listopad albo styczeń przyszłego roku. Listopad odpada, bo jest to kiepski termin na trening. Wtedy jeszcze trzeba odpoczywać, a nie trenować. Ale styczeń zapowiada się całkiem dobrze. Ma być ponadto świetna grupa treningowa, więc planuję wybrać się tam i potrenować wspólnie. I zobaczyć w końcu kangury. Chętnie zostałbym tam nawet dłużej, ale nie wiem czy PZLA zgodzi się na zamianę obozu krajowego na Australię. Obawiam się, że nie. 🙂

Widoczek z mojego pokoju w Abu Dhabi

%d blogerów lubi to:
search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close